Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/69

Ta strona została przepisana.

Szpigelberg. Nieprawdaż, bracie? nieprawdaż? I całą gębą chwaty chłopaki. Nie uwierzysz, widoczne błogosławieństwo Boże za mną ugania: jak mię widzisz, ot nędzny, zgłodniały chudeusz, ten kij tylko miałem, gdym Jordan przechodził — a dziś jest nas siedmdziesięciu ośmiu: po największej części zrujnowanych kramarzy, odprawionych belferów, i pisarczuków ze szwabskich prowincyi. To korpus chwacki, braciszku, wyborne chłopaki, powiadam ci — jeden drugiemu guziki kradnie od sukni i jeden przy drugim z nabitą tylko strzelbą pewny jest życia — i znają ich i na czterdzieści mil w około mają respekt — to nie do pojęcia. Niema dziennika, żebyś tam o wisusie Szpigelbergu jakiegoś artykuliku nie wyczytał — tylko o mnie piszą. Od stóp do głowy masz mię przedstawionego — myślisz, że mię widzisz. Nie zapomnieli nawet guzików od mojego surduta. Ale też nielitościwie ciągniemy ich na dudka. Niedawno lecę do drukarni, oświadczając, że osławionego Szpigelberga na własne widziałem oczy — i dyktuję pisarczukowi, co tam siedział, żywy obraz miejscowego eskulapa — rzecz się rozeszła, pociągają nygusa par force, wypytają — a ten w strachu i głupocie wyznaje, niech mię wszyscy dyabli porwą! wyznaje na czysto: jest Szpigelbergem. Do trzystu piorunów, tylko co nie skoczyłem do magistratu, żeby zaskarżyć łajdaka, iż mojem imieniem śmie tak poniewierać —