Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/75

Ta strona została przepisana.

Tysiąc saprementów — trzeba było widzieć hultaja jak sobie oczy przecierał i dzwonił zębami jak pudel zmoczony! „Przez Boga żywego, ale niech pan wzgląd ma — ja, ja, panie.“ Co panu? — chcesz nogi zadrzeć i do wszystkich dyabłów wyruszyć za mną? „O z całego serca, z największą chęcią.“ Ha, ha, ha, biedaku! Za kawałkiem sadła mysz do łapki wpadła. Kpijże z niego, Racmanie, ha, ha, ha!
Racman. Tak, tak — muszę przyznać. Tę naukę złotemi literami na moich tablicach wypiszę. Szatan zna swoich ludzi, kiedy ciebie na werbownika przeznaczył.
Szpigelberg. Nieprawdaż, bracie? mnie się zdaje, że gdy ja mu dziesięciu przystawię, powinienby mnie wolno wypuścić. Przecież każdy księgarz dziesiąty egzemplarz daje darmo kolporterowi — dlaczegożby dyabeł miał się tak po żydowsku obchodzić? Racman, ja proch czuję...
Racman. Saperment! i ja go czuję oddawna. Ostrożnie, coś się w blizkości dziać musi. Tak, tak! jak ci mówiłem, Maurycy, będziesz kapitanowi naszemu bardzo na rękę z nowo zaciężnymi — i on też tęgich chłopców przyciągnął.
Szpigelberg. Ależbo moi, moi to! — Ba!
Racman. Zapewne, muszą dobre mieć paluszki — ale powiadam ci, sława naszego kapitana uczciwych nawet ludzi skusiła.
Szpigelberg. Nie spodziewam się.