Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/85

Ta strona została przepisana.

co swoje pieluchy pozłacają; pomarszczone mateczki, co im muchy odganiały; wyschłe i we czworo pogięte kaleki, co się do drzwi dociągnąć nie mogli; chorzy, co skowyczeli za doktorem, który całą swoją powagę poniósł na paradę szubieniczną. Co nogi miało, wyciągnęło na komedyę, same fosy miasta zostały, żeby domów pilnować.
Karol. Biedne stworzenia! Słabi, powiadasz, starcy i dzieci?
Szufterle. Ale tak jest, do dyabła! Do tego niańki i blizkie połogu kobiety, co się lękały pod jasną szubienicą poronić. Młode żony, co się bały zapatrzeć na kawał powieszonego ścierwa, żeby ich dziecięciu w żywocie matki, na grzbiecie szubienica się nie wypiekła. Byli tam jeszcze obdarci poeci bez butów, którzy ostatnią parę do łatania oddali, i w podobnym rodzaju plugastwo. Nie warto i wspominać o tem. Ale, gdym niedaleko jednej takiej kuczki przechodził, słyszę pisk — zaglądam do środka i widzę przy świetle ognia, cóż? oto dziecię jeszcze żywe i zdrowe — leżało na ziemi pod stołem, a stół zaczynał się palić. Biedny nieboraczku, zawołałem, ty zmarzniesz tu — i wrzuciłem do ognia...
Karol. Czy to prawda, Szufterle? Niechże ten ogień pali twoje wnętrzności, aż póki wieczność nie posiwieje! Precz, potworze! Żeby cię w bandzie mojej więcej nie widziano! Czy szemracie? Co, jakiś namysł? Kto się tu namyśla, gdy ja naka-