Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/89

Ta strona została przepisana.

Szwajcer. Tam ja być muszę.
Karol. Każdy niech przy tem świstać nie zapomni, po lesie przebiegać: żeby nasza liczba straszną się wydała — wszystkie psy wypuścić, szczuć na szeregi: żeby się rozwarli, rozprószyli i wpadali łatwiej na strzały wasze. My trzej, Roller, Szwajcer i ja, walczyć będziemy w ich tłumie.
Szwajcer. Wybornie, wybornie! Zasypiemy ich wszystkiemy chmurami i burzami, tak że nie zgadną, skąd biją pioruny — już ja niejedną wisznię z między ust zestrzelił — niechno przyjdą tylko! — Szufterle trąca Szwajcera, ten bierze kapitana na stronę i cicho z nim rozmawia.
Karol. Milcz!
Szwajcer. Proszę cię!...
Karol. Precz! Niech dziękuje swojej podłości; ona go wybawiła. Nie chcę, żeby on umierał wtenczas, kiedy ja i mój Szwajcer i mój Roller umierać będą. Niech suknie swoje zdejmie, ja każę powiedzieć, że był podróżny okradziony przezemnie. Bądź spokojny, przysięgam ci, że go jeszcze szubienica nie minie. Ksiądz wchodzi.
Ksiądz do siebie. Czy to jest gniazdo tych smoków? Głośno. Za pozwoleniem, moi panowie, ja jestem sługa kościoła, a tam stoi tysiąc siedmset ludzi, co każdego włoska na mojej skroni pilnują.
Szwajcer. Brawo, brawo! dobrze zapowiedział, żeby sobie żołądek ciepło utrzymać.