Von Schlewe uśmiechnął się trochę szyderczo — aby lepiéj zapewnić sobie powodzenie, brzęknął pieniędzmi w kieszeni.
Tak długo małomówny i nieprzyjemny człowiek odstąpił od wózka i poszedł do sieni z baronem, którego nie znał, ale teraz więcéj szanował, bo słyszał, że ma pieniądze.
— Idzie tu o pewny żart, o małą maskaradę, mówił v. Schlewe, jeden mój przyjaciel wyprawia jutro pewnego rodzaju bal! Jabym chciał was na tym balu przedstawić — bo to coś niezwyczajnego!
Pomocnik kata śmiał się.
— Chciałem sobie kazać zrobić takie, ubranie jak wasze, które nosicie podczas uroczystości.
— Do jutra? To będzie trudno!
— Myślę, że niewiele jest tego ubrania!
— Oho, czy chcecie obaczyć je?
— Jesteście bardzo uprzejmi — bardzo mi będzie przyjemnie! A nie moglibyście pożyczyć mi waszego ubioru, aby mój krawiec mógł się mu przypatrzyć?
— Nie, potrzebuję go dzisiaj wieczorem! Bo to znowu siedzi jeden w la Roquête, którego szyi przypatrzyć się muszę, i dla którego téj nocy tron zbudujemy!
— Ach tak — no, to na nic mi się nie przyda widzenie, bo opisać rzeczy nie można!
— Dla czego nie? Czerwona koszula, czarne spodnie, u dołu w buty wetknięte, oto i wszystko!
— Wasze rzeczy są jeszcze nowe?
— Zupełnie nowe.
— Dałbym wam chętnie czterdzieści franków, gdy — byście mi ich do jutra rana pożyczyli!
— Czterdzieści franków, powtórzył gołoręki — do pioruna, to byłby interes!
— Mojemu krawcowi musiałbym dać sześćdziesiąt, wolę wam dać czterdzieści i mieć rzeczy w oryginale!
— Prawda, rozśmiał się parobek, macie racyę!
Strona:PL G Füllborn Tajemnice stolicy świata.djvu/1025
Ta strona została przepisana.