ny, gdy z Marcinem zbliżał się do bocznego lewego skrzydła zamku.
Stanął w rogu i słuchał, ale nic więcéj nie ruszało się na rozległym dziedzińcu zamkowym nic, w dali przy stajniach.
Marcin chciał właśnie zrobić uwagę, że w tém cokolwiek odosobnioném skrzydle, u dołu pod murem, szczególnie czuć się daje, ale nie zdążył, bo Sandok w téj chwili podsunął się do jednego okna prawie w samym rogu bocznego skrzydła i lekko zapukał w szybę.
Była to właśnie sypialnia Mora, który się w niéj znajdował.
— Moro spać mocno, poszepnął Sandok; stracić zupełnie w zamku swój murzyński słuch!
— Zapukaj jeszcze raz, to się obudzi!
Sandok uczynił to, i teraz coś na prawdę poruszyło się w izbie.
W kilka sekund późniéj ukazała się przy szybach czarna głowa, któréj obecność wskazywały tylko białka szukające przewracanych oczu.
To Moro ukazał się w oknie. Wyglądał nieco niższy niż Sandok, i nie tyle barczysty, ale przytém bardzo proporcjonalnie zbudowany.
Miał krótki, wełnisty włos, mocno wywrócone usta, szeroki nos oraz jak Sandok i prawie wszyscy murzyni, był bez żadnego zarostu.
Otworzył okno i poznał dopiero czarnego brata, który zewnątrz stał z drugim obcym.
— Moro iść, szepnął, i znikł z przed okna, a po kilku chwilach ukazał się w cicho otwartych drzwiach bocznego skrzydła.
Moro miał na sobie pstrą koszulę i ciemne krótkie spodnie, więcéj nic.
Niesłyszany od nikogo, szedł na żwirową drogę.
— He Moro, szepnął Sandok: sternik Marcin, który nazywa Sandoka bratem.
— O! bratem nazywa, bardzo dobrze, pochwalił Moro
Strona:PL G Füllborn Tajemnice stolicy świata.djvu/1148
Ta strona została przepisana.