Strona:PL G Füllborn Tajemnice stolicy świata.djvu/1193

Ta strona została przepisana.

Moro skinął na znak że zrozumiał i poskoczył ku gruppie drzew, znajdujących się naprzeciw portyku.
Miał tu wyborne, spokojne stanowisko, z którego można i było zauważyć każdy powóz.
Sandok nie tak dogodne miał miejsce. Na terrasie paliły się wielkie kandelabry, w korytarzach paliły się tu świetne klosze, tam balony i lampiony — tam na klombach błyszczały niezliczone palące się kwiaty, a na licznych drzewach jaśniały światła aż do samych prawie Wierzchołków, jak na drzewkach Bożego Narodzenia.
Przytém wszędzie przechadzały się pary, rozmawiający panowie, śmiejące się tancerki, które śmiało swawoląc często wpadały w najgęściejsze zarośla, goniły się i drażniły.
Niełatwo zatém było znaleźć dobre ukrycie, z któregoby bez przeszkody można było uważać na wyjście obok terrasu.
Sandok musiał zaufać swojemu szczęściu, bo nigdzie nie był pewien i wkrótce to poznał, bo miłośne pary żadnego skrytego miejsca nie pozostawiły bez użytku, i właśnie najmocniéj ocienione najchętniéj wybierały na krótkie sielankowe chwile.
Nie pozostawało nic innego do czynienia, jak poprzestać na miejscu odleglejszém, gdyż byłoby wprost szaleństwem, gdyby Sandok chciał wyszukać sobie miejsca w blizkości czarownie oświetlonego terrasu. Nie ulegało wątpliwości, że tam by go znaleziono i uwięziono jako nieproszonego, z powierzchowności bardzo źle wróżącego gościa, a potém wkrótce poznanoby w nim znienawidzonego murzyna księcia.
To wszystko żadną miarą nie powinno było nastąpić.
Sandok więc umieścił się w pewnéj odległości tak ochroniony, że go niełatwo można było zamknąć, on zaś mógł widzieć dobrze, czy zbliża się jaki powóz ku tylnemu wyjściu, i czy to powóz barona, który on znał doskonale.