Strona:PL G Füllborn Tajemnice stolicy świata.djvu/1195

Ta strona została przepisana.

— Tak bardzo dobrze, szepnął Moro, powozy wszystkie odjadą! Nie będzie żadnéj przeszkody!
— Masz słuszność, zdaje się, że już wszyscy goście — odjechali do Paryża, a baron będzie ostatni!
— Moro dobrze biegać, dopędzi powóz i wskoczy z tyłu!
— Oho, Sandok także umie biegać! Każdy z nas pobiegnie z innéj strony, nie z tyłu, z dwóch stron napadniemy na barona, a nim stangret usłyszy lub obaczy, baronowi szyję zdusimy i z powozu go wyciągniemy!
Padło właśnie kilka ciężkich kropli na liście drzew — chociaż nie było zupełnie ciemno, jednak panowała nocna pomroka, czego też sobie dwaj czarni życzyli. Gęste powietrze w koło się rozniosło, a głęboka cisza panowała w alei prowadzącéj do miasta.
Północ dawno już minęła.
Wtém drogą od przodowego parku, trzeszcząc po żwirze, zbliżył się powóz barona ku wyjazdowi.
Moro i Sandok pochyleni stali na czatach, jak dwa tygrysy, naprężone do rzucenia się na swoje ofiary.
Już widzieli ciemne zarysy powozu. Ponieważ deszcz zaczął padać, więc zawieszono w górze powozowe nakrycie, boków jednak z oknami nie wstawiono — zapewne aby wewnątrz powietrze przewiewało.
To się bardzo podobało dwom czarnym, którzy się trącili, bo to zasłaniało ich robotę przed wzrokiem stangreta.
Już powóz przybył do wyjazdu — już Moro i Sandok czekali, aby po ich stronie skręcił w alee — już zamierzali pozrzucać stare płaszcze przeszkadzające im w biegu.
Wtém postrzegli zdziwieni, że powóz kieruje się nie ku nim, lecz w stronę przeciwną.
Co to znaczyło?
Czy baron przeczuł, że go w alei czeka niebezpieczeństwo?
Czy stangret postrzegł Mora i ostrzegł swojego pana?
Te pytania lotem błyskawicy przebiegły po głowach