Strona:PL G Füllborn Tajemnice stolicy świata.djvu/1198

Ta strona została przepisana.

dopełnił reszty, bo wciągnął całkiem Sandoka do powozu i związał także mu nogi tak mocno, że biedny czarny schwytany w pułapkę, ani ruszyć się nie mógł, lecz cierpliwie musiał się zdać na los, pełen oczekiwania patrząc na Mora, po którym spodziewał się jeszcze pomocy. Nie wiedział, że Moro z trudnością tylko uniknął tego samego losu, więc myślał, że zeskoczył ze stopnia, aby dokonać nowego napadu na powóz.
Ale przypomniał sobie wnet, że Moro równie jak i on nie był uzbrojony.
Zależał więc zupełnie od trzech łotrów, którzy go całkiem mieli w swojéj mocy, bo mu ręce i nogi tak mocno i pewno związali, że nie można było zgoła pomyśleć o uwolnieniu się lub wysunięciu z pędzącego śpiesznie powozu.
Baron mocno przerażony usiadł na przodzie, gdzie na prawdę nie było dla niego właściwe miejsce, a tylne siedzenie pozostawił dla dwóch zbójców, którzy wzięli pomiędzy siebie Sandoka.
— Otoż mamy ptaszka, tryumfował Fursch i oglądał więzy jego rąk. Ej! patrz-no, to murzyn księcia de Monte-Vero! Cóż cię tu sprowadziło do powozu, przyjacielu Sandoku? Czyś także przystał do krzakowych złodziejów i opryszków?
— Dziwna rzecz, szydził von Schlewe, który teraz odzyskał odwagę, bo widział, że Sandok ma ręce i nogi związane: książę ci winien nagrodę? Wystaw sobie kochany Furschu, że ten złodziej dostał się do sypialń hrabiny i wykradł jéj najważniejsze papiery!
— Ma talent jak wszyscy czarni, śmiał się Fursch; można się od niego czegoś jeszcze nauczyć, dla tego nie zaraz jeszcze nakręcimy mu karku!
— Boże zachowaj tego czarnego człowieka — mniemał von Schlewe.
— Czarni to nie ludzie, przerwał Rudy Dzik, i tak mocno uderzył w twarz bezbronnego Sandoka, że aż krew z nosa poszła.