— Jutro wieczorem tu nad brzegiem! skończył Fursch szybko patrząc po werandzie. Postrzegł, że przewodnik mułów uważa go, ale go nie znał.
Gdy murzyn kłaniał się bardzo pokornie, Fursch wyszedł z pod werandy, i znikł w nocnéj ciemności.
— Caramba, powiedział gospodarz Św. Hieronima, gdy powoli rozchodzili się inni goście: ci dwaj jakiś plan ułożyli, przy którym krew popłynie!
Nad rozległym ogromnym lasem i nad zamkiem Monte Vero zaległa jasna, księżycowa noc letnia — wierzchołkami palm i cedrów szeleścił wiejący od blizkiéj rzeki zefirek — klomby i terrasy wydawały łagodny zapach rozchodzący się w koło wysoko położonego zamku. Jednotonny śpiew świerszczów i krzyki wielkich wodnych ptaków przerywały wrzaskliwe wołania przebudzonych papug.
Zresztą wszędzie panowała cisza — zakłócał ją tylko cichy plusk wodotrysku, który naprzeciw wjazdu wody wyrzucał w powietrze z ogromnéj marmurowéj miednicy, tudzież brzęk liżących kwiaty owadów — ale to zakłócenie było tak jednokształtne i monotonne, że się na nic prawie nie zważało.
Zamek Monte Vero leżący romantycznie na wzgórku nad brzegiem lasu, tworzył wielki, podłużny czworobok. Na wzór niemieckich zamków miał wysokie arkadowe okna, a na czterech rogach wystające u góry zębate wieżyczki dla armat, co nadawało mu pozór warowni. Gładki, galeryą opatrzony dach jego, leżał niżéj od wysokości czterech uzbrojonych wieżyc.
Po jednéj stronie rozciągały się daleko stajnie, a za niemi mieścił się belweder, na którego szczycie powiewała czarna chorągiew. Ztamtąd przez lunetę można