Była to okropna chwila.
Przed pałacem dał się słyszeć rozkazujący głos Marcina, a zarazem krzyki i wołania obcych.
Sandok nadaremnie usiłował dostać się przez płomienie do swojego pana — nawet jego przestrachu pełne wołania zaledwie zdołały, przez dym i szum z trzaskiem coraz bardziéj szerzących się płomieni, dojść do Eberharda.
Wtém ukazał się w oknie Marcin, któremu wysoka postawa dozwalała sięgać rękami prawie do szyb.
— Panie Eberhardzie — tutaj, panie Eberhardzie! Obudź się pan, na miłość Boga — tędy droga, wchód i weranda w płomieniach!
Książę szybko przystąpił do okna, otworzył je i zdziwionemu Marcinowi podał obumarłego chłopca.
— On mi życie swoje poświęcił! zawołał, zanieś go przedewszystkiém w bezpieczne i spokojne miejsce, już sobie znajdę drogę!
Marcin wziął trudnego do poznania chłopca — klątwa zamarła na jego ustach.
— Janek chciał ratować! rzekł z miłością; okrył nagie dziecię płaszczem.
Wtedy przypadły do pałacu księcia pierwsze sikawki i straż ogniowa.
Sandok, gdy mu oświadczono, że książę czuwa, z niebezpieczeństwem życia przedarł się przez płomienie, i w popalonéj odzieży, stał z dala w parku, szukając pana wzrokiem.
W pobliżu pałacu i drzew przy werandzie stojących, które się paliły szerząc niebezpieczeństwo, nikt pozostać nie mógł — ale już promienie wody zaczynały tłumić wszystko pustoszący ogień.
Marcin powrócił i połączył się z przywódcą ogniowéj straży, wojsko też przybyło i zamknęło ulicę.
Ogień z taką szybkością ogarnął stronę pałacu, w któréj znajdowała się weranda, że znaczne poczynił spustoszenia, a ugaszenie go wielkich wymagało usiłowań.
Strona:PL G Füllborn Tajemnice stolicy świata.djvu/840
Ta strona została przepisana.