Strona:PL G Füllborn Tajemnice stolicy świata.djvu/851

Ta strona została przepisana.

— O, teraz Sandoka już nikt nie pozna! poszepnął uśmiechając się zadowolony; potém szybko wyskoczył z izby, którą za sobą zamknął i niepostrzeżony wyszedł z domu.
Na dworze przypatrywał się swojemu cieniowi przy świetle księżyca, i był kontent z siebie, a pochyliwszy się śpieszył zręcznie pomiędzy drzewami ku wyjściu z ogrodu.
W kilka minut późniéj był na ulicy.
Widocznie, co nie jest tak łatwo, znał dobrze położenie téj części miasta Paryża, bo bez namysłu zwrócił się w okolicę, w której leży lasek Buloński.
Szybko jak cień przesuwał się przez ulice, w których jego osłoniona postać nikogo nie uderzała, bo było wiele innych podobnych i tłok był wielki.
Przebył place i mosty, prędko przekonawszy się że idzie drogą właściwą. Skręcał na rogach ulic i szedł daléj a daléj.
Droga, którą Sandok przebywał, musiała być daleka, bo minęło prawie dwie godziny, nim dostał się na drogę cel jego stanowiącą.
Była to wspaniała noc letnia.
Księżyc jasno świecił, i gdy większa część ludzi z upodobaniem wpatrywała się w tego wiernego towarzysza ziemi, Sandok miał właśnie téj nocy powód do złorzeczenia jego blaskowi.
Ale nic mu to nie pomogło: ten niekosztowny świecznik nocy z zasianego gwiazdami firmamentu łagodnie przypatrywał się ziemskiemu przemijającemu życiu.
Murzyn obok licznych ogrodów przecudnych willi, w których fontanny wyrzucały w powietrze, błyszczące przy księżycu krople wody, klomby kwiatów rozsiewały zapach, a pomiędzy pomarańczowemi drzewami na balkonach błyszczały gościnne lampy, około których pozgromadzali się mieszkańcy.
Nakoniec Sandok przybył do kraty, dzielącéj park zamku Angoulème od drogi.