Sandok nie zważał na nic — miał tylko na oku terras, obok którego znajdowało się wązkie, małe wejście do zamku — chciał z niego skorzystać, bo zawsze o tym czasie było otwarte.
Nikogo nie uderzało, że się zbliżył do terrasu, bo z zadowoleniem widział, że kilku panów podobnie jak on było okrytych płaszczami i kapeluszami. Należało mu tylko unikać spotkania z hrabiną, lub baronem, bo ci za bardzo łatwo mogliby go poznać — murzyn księcia de Monte-Vero nie był im obcy.
Ale zdawało się, że Leona musi być w salonie.
Może ta wspólniczka szatana napawała się znowu swojemi tryumfami.
Sandok przeszedł przez plac rozwidniony księżycem i pachnący, na terras, potém prędko i niepostrzeżenie skręcił ku wejściu, które obok pnących się roślin, prowadziło do zamku.
Drzwi były otwarte — może to było potrzebne dla służby.
Na korytarzu świeciło się.
Murzyn wszedł tam, trzymając prawą rękę na sztylecie, który miał w kurcie — postanowił śmiało spotkać się ze wszelkiém niebezpieczeństwem.
Tu w suterenach, nie znał wnętrza pałacu Angoulème, ale spodziewał się, że z tego korytarza, chwilowo zupełnie opustoszałego, dostanie się do pokojów hrabiny.
Nieustraszonemu, odważnemu, szczęście się uśmiecha.
Sandok skręciwszy obok ściany, ujrzał przed sobą schody.
Natychmiast wszedł na nie.
Na korytarzach górnych także było jasno.
Gdy wszedł na wysokość schodów i nie wiedział dokąd się ma dalej udać, posłyszał głosy i kroki.
Byli to lokaje, poznał po ich rozmowie.
Musieliby go spostrzedz, gdyby z przyległego korytarza przeszli na ten, w którym się znajdował.
Strona:PL G Füllborn Tajemnice stolicy świata.djvu/853
Ta strona została przepisana.