Ledwo zabłysnął poranek, odchodził już pociąg Eberharda, który z Marcinem i Sandokiem wyjechał na południe — ku Burgosowi.
Stare miasto Burgos leży na północy Hiszpanii, otoczone wspaniałemi kasztanowemi lasami, winnemi górami i ogrodami, w których rosną palmy, ’kwitną róże, dojrzewają pomarańcze.
Złocone kopuły licznych kościołów błyszczą przy świetle słońca, a krzyże na szczytach wież kościelnych licznych klasztorów strzelają w ciemno błękitne powietrze.
Chociaż samo miasto w starożytnym stylu zbudowane, ma prawie ponure ulice, lecz przebywszy jedną z szerokich, kolosalnych jego bram, maurytański styl zdradzających, rozlegają się zaraz uśmiechające się pola.
Przechodzimy obok kwitnących ogrodów, po nad któremi palmy kołyszą swoje korony, i przybywamy do cienistych gajów i lasków cyprysowych, w których owiewa nas chłód dobroczynny.
Tu, za nadejściem wieczoru udają się piękne kobiety z Burgosu; powietrzne, różno-kolorowe szaty świecą wśród zieleni, a w dali słychać mile brzmiące tony mandoliny, na któréj wprawną ręką przygrywa na mchu spoczywający młodzieniec.
Dziwne wrażenie wywiera klasztorny dzwoneczek, który mieszając się z tymi tonami, dźwięczy melancholijnie, poważnie, upominające.