— Przyjm pobożny bracie! tymczasem, maty dowód mojéj wdzięczności, powiedział von Schlewe i wręczył mnichowi rulon dukatów — śpieszno mi, bo już teraz jestem spokojny!
— Odbyłeś pan daleką podróż! mówił mnich, chowając złoto do kieszeni habitu. Może pan raczysz przenocować u nas w klasztorze?
— Jesteście bardzo łaskawi, jestem strudzony!
— Pójdź pan. przyjmę go do mojéj celi.
— Niechże i tak będzie, śpieszmy, się! rzekł baron, i szybko poszli ścieżką do muru karmelickiego kościoła wiodąca.
Zaledwie przybyli do bramy, zaledwie za nią znikli, gdy daleko za lasem nagle wzniósł się tuman kurzu.
Ukazało się trzech jezdnych przybywających w całym pędzie koni.
Pierwszy z nich, o całego konia wyprzedzający drugich, zawrócił ku klasztorowi.
Nim obaczymy kto byli ci jezdni, musimy cofnąć się o kilka dni i dowiedzieć, jakim sposobem mnich Antoni zdołał podróż Eberharda, któréj nic nie stawało na przeszkodzie, opóźnić o dni parę.
Drogi, żelazne w czasie, w którym działa się ta część naszego opowiadania, jeszcze nie zupełnie z takiém wykończeniem łączyły kraje jak dzisiaj.
Południowa koléj, którą Eberhard wyjechał z Paryża, prowadziła do granicy, a ztamtąd tylko w prostym