Strona:PL G Füllborn Tajemnice stolicy świata.djvu/894

Ta strona została przepisana.

Prócz tego wiedział także, że i Sandok ma ukrytą przy sobie broń, i że w razie niebezpieczeństwa na niego liczyć może, nie mówiąc już o księciu, który dawniéj tak często dawał dowody nadzwyczajnéj siły.
Musiałoby więc zajść coś nadzwyczajnego, gdyby banda zbójców drożnych na nich napadła.
Wierny Marcin nie spuszczał z oka mrukliwego pocztyliona, który po przebyciu małej wsi Unglia, zaczynał być trwożliwie niespokojnym.
Miał wzrok bystry i postrzegł zmienione postępowanie pocztyliona, chociaż ten widocznie usiłował przemódz swoją niespokojność.
Droga zwęziła się i gdy słońce zaszło, wiodła kręto między wysokiemi skałami.
Powoli zjeżdżano coraz niżéj.
Wiało zimne powietrze, a roślinność zaczynała być karłowaciejsza.
Bujne w dole drzewa kurczyły się do równości palmowych gałęzi i wierzb — w szczelinach skał rosły tylko kolczaste krzewy i krzaki, a nigdzie nie można było dostrzedz śladu człowieka.
Kilka wąskich dolin odłogiem leżało tu i owdzie między skałami, bo niepodobna było na nich nic posiać — tylko w jesieni ubogie gminy posyłały tam zwykle swoich pasterzy z owcami, aby się trawą pasły.
— Tu niebezpiecznie, przerwał nakoniec pocztylion milczenie, które tak długo na koźle karety panowało: niebardzo śmiem ekstra-dyliżansem tę drogę przebywać.
— Dla tego jesteście tak mrukliwi i przelękli? Alboż tędy nie przejeżdża zwyczajny dyliżans? spytał Marcin, bo pomyślał, że w takim razie pocztylion może nie zna téj drogi.
— Broń Boże, dyliżans chodzi drogą szerszą i bezpieczniejszą pomiędzy wąwozem Vitoria!
— Niech pioruny trzasną! Dla czegóż i my nie wybraliśmy tamtéj drogi?