— Na prawdę udzielasz mnie twojéj trwogi! Idę! zawołał książę i wysiadł z powozu, który Marcin otworzył.
— Tam jest miejsce, z którego kiedyś spadł infant Miguel z sześciokonnym zaprzęgiem! opowiadał pocztylion, wskazując powóz, aby tém większe sprawić wrażenie, jakie wprawdzie szeroka, ale zawsze między skalistą ścianą a przepaścią ciągnąca się droga na każdym umyśle wywierała.
— Czy masz władzę nad końmi? — po krótkiéj przerwie spytał Eberhard pocztyliona.
— Moja władza na nic się nie zda, dostojny panie, jeżeli koń na bok skoczy!
— To rzeczywiście coś nakształt zapowiedni śmierci! rzekł Eberhard.
— Czy nie możemy wyjechać ztąd na pewniejszą drogę, o której wspomniałeś?pozwolił sobie zapytać Marcin.
Pocztylion niby się namyślał.
Eberhard równie jak Marcin i Sandok nie domyślali się, że pocztylion, aby usłużyć mnichowi, tylko czekał na to pytanie.
— Jeszcze można i niewiele się straci czasu, bo znam tu jeden przejazd, który prowadzi na dół na bezpieczniejszą drogę i do wąwozu — tu musimy wszyscy nasze dusze pierwéj polecić świętéj Pannie! odpowiedział pocztylion, wskazując jedno miejsce skały, w któréj wykuty był obraz Matki Bozkiéj, wprawdzie zupełnie nie estetycznie, ale dosyć wyraźnie.
Eberhard spojrzał naprzód na niebezpieczną drogę i przepaść, potém na Madonnę.
Przeszedł obok ludzi i powozu i zbliżył się do ostrzegającego posągu — pilno mu było polecić Matce Bozkiéj swoje losy i pomodlić się do niéj.
Kiedy pierwéj już chciał rozkazać pocztylionowi, aby jechał koło, skały, teraz myśląc o córce, którą musiał ocalić i dla niéj żyć, powziął zupełnie inny zamiar.
Strona:PL G Füllborn Tajemnice stolicy świata.djvu/896
Ta strona została przepisana.