— Moje dziecię, to są bardzo naturalnie malowane kwiatki; proszę, moja droga kuzyno, obacz sama!
Waldemar podał kilka małych arkuszy Karolinie, która z upodobaniem patrzała to na skromne kwiatki, to na miłe rumieniące się dziecię, które teraz znowu księcia poznało.
— Ale — cóż to? rzekł Waldemar, postrzegając na stole sznur korali z krzyżykiem, czy téj kupcowéj dano dwa takie sznurki?
— Nie królewska wysokości, każda z nich tylko po jednym otrzymała do sprzedaży! odpowiedział zwierzchnik, który powoli znowu nabrał odwagi i bardzo się cieszył tém, że mógł objaśnić księcia.
— A zatém wzgardziłaś moim podarunkiem, ty mała niebieskooka? z lekkim wyrzutem zapytał książę — zapłaciłem ci przecięż za ten sznur korali, a potém ci go darowałem.
— Co za niesłychane zuchwalstwo! zauważył pan zwierzchnik zmartwiony i z ciskającym pioruny wzrokiem.
— Nie gniewaj się, dostojny panie!
— Królewska wysokość, mówi się! w najwyższym gniewie huknął zaczerwieniony zwierzchnik.
— Dajże pokój, mój kochany, poszepnął książę; pozbawiasz biedne, ładne dziecię naiwności, tyle zachwycają.
— Nie gniewaj się, dostojny panie, powtórzyła mała, która wzruszona, nie słyszała zapewne gniewliwych słów zwierzchnika: pieniądze oddałam, a piękny sznur korali znów tutaj położyłam.
— Więc ci się korale nie podobały? spytał Waldemar, gdy Karolina ze wzrastającém upodobaniem wpatrywała się w dziewczynkę.
— Owszem, bardzo mi się podobały, bardzo, dostojny panie — ale nam ich nosić nie wolno! A że mi pan je darowałeś, myślałam, że mogę zrobić z niemi co mi si ępodoba!
Strona:PL G Füllborn Tajemnice stolicy świata.djvu/938
Ta strona została przepisana.