Twarz jego była poważna — duża, jasnowłosa broda jeszcze nie siwiała, chociaż pomimo bogactw swoich przeżyć musiał ciężkie lata i gorzkie kłopoty.
Nie ugięła się także jeszcze jego majestatyczna postać, i dzisiaj jeszcze był to piękny człowiek, promieniejący całą nienaruszoną siłą.
Ręką zmusił sługę do nakrycia głowy, z któréj ten zdjął był czapkę — Eberhard nie lubił wielkich uniżoności.
To też chciał się sam zameldować w klasztorze, chociaż zwykle znakomici panowie meldują się przez służących.
Pewnym krokiem zbliżył się do fórty.
Ujrzał przed sobą siwy, stary klasztor, i musiał przypomnieć sobie różnicę, jaka zachodziła między tym domem pobożnych, a owym, z którego podziemia gwałtem dziecię swoje uwolnił.
Tu przebywała Karolina, a z nią prawdziwa wiara i spokój.
Tam we wrzącém hiszpańskiém państwie panowała w klasztornych murach średniowieczna ciemnota i księże rządy.
Eberhard dotknął sznurka od dzwonu, który wisiał przy drzwiach zakratowanych.
Po klasztornym portyku rozległ się głośny dźwięk i zaraz potém zbliżył się do forty posługujący braciszek.
Obaczył ekwipaż i tego kto prosił o wstęp.
Był to świecki, nieznajomy mu pan.
— Co pana tu sprowadza? zapytał z cicha.
— Proszę, zamelduj mnie dostojnéj przełożonéj, pobożny bracie, i wymień jéj nazwisko: Eberhard de Monte-Vero!
— Racz być chwilę cierpliwy, dostojny panie! z ukłonem odpowiedział posługujący i pośpieszył do klasztoru, poczém niosąc w ręku wiązkę kluczów, prędko wrócił do kraty.
Strona:PL G Füllborn Tajemnice stolicy świata.djvu/981
Ta strona została przepisana.