nicy; na wystawie kupca nowości powiewają te same wstążki; foctusy aptekarza, jak kawałki białej hubki, gniją w mętnym spirytusie, a po nad główną bramą zajazdu stary lew złoty, wyblakły od deszczów, pokazuje zawsze przechodniom swoją kędzierzawą grzywę.
Wieczorem tego dnia, kiedy państwo Bovary mieli przyjechać do Yonville, pani Lefrançois wdowa, właścicielka tego zajazdu, tak mocno była zajęta, że cała w potach ustawiała swoje rądle. Nazajutrz był dzień targowy w miasteczku. Trzeba było zawczasu pokrajać mięsiwa, oczyścić kurczęta, przyprawić zupę i ugotować kawę. Musiała nadto myśleć o obiedzie dla swoich stołowników, doktora, jego żony i służącej; w sali, bilardowej rozlegały się głośne śmiechy; trzej młynarze w pierwszej sali wołali o wódkę; drzewo trzaskało na kominie, a na długim stole kuchennym, pomiędzy ćwiartkami surowej baraniny, piętrzyły się stosy talerzy drżące od uderzeń tasaka, którym siekano szpinak. Z podwórza dochodził krzyk kur, które służąca goniła w celu pozbawienia ich życia.
Mężczyzna w zielonych skórzanych pantoflach, z twarzą ospowatą, w czapeczce aksamitnej ze złotym kwastem na głowie, grzał sobie plecy
Strona:PL G Flaubert Pani Bovary.djvu/127
Ta strona została skorygowana.