Mury ogrodów najeżone u szczytu potłuczonemi butelkami, rozgrzane były jak szyby cieplarni. W szparach pomiędzy cegłami rosły dzikie kwiatki, a pani Bovary przechodząc strząsała parasolką zeschłe ich listki, lub czasem gałązka kaprifolii przyczepiała się do jej sukni.
Rozmawiali o truppie hiszpańskich tancerzy, których oczekiwano w teatrze w Rouen.
— Pan pojedziesz? zapytała.
— Jeżeli będę mógł, rzekł.
Czy nic więcej nie mieli do powiedzenia sobie? Jednakże oczy ich wymowniejszemi były i podczas gdy się wysilali na wynalezienie zdań pospolitych, czuli jednakową niemoc, która ich oboje ogarniała, był to niby szept dumy, głęboki, nieustanny, który górował po nad głosami. Zdjęci podziwieniem na tę rozkosz sobie nieznaną, nie pomyśleli nawet o zdaniu sobie z niej sprawy lub zbadaniu jej przyczyny. Przyszłe szczęśliwości, niby podzwrotnikowe wybrzeże, rzucają na poprzedzającą je nieskończoność swój wdzięk rodzimy, wonne tchnienie, które pozwala zasypiać w błogiem upojeniu, bez troski o niedostrzeżony jeszcze widnokrąg.
Strona:PL G Flaubert Pani Bovary.djvu/164
Ta strona została przepisana.