czerwonego jego podbródka; żółte plamy na skórze znikały pod twardym włosem siwiejącego zarostu. Wielebny tylko co był wstał od obiadu i sapał głośno.
— Jakże się pani miewa? zapytał.
— Źle, odrzekła Emma, cierpię.
— I ja także cierpiący jestem, mówił duchowny. Te pierwsze ciepła dziwnie człowieka osłabiają, nieprawdaż? Ale cóż robić! urodziliśmy się po to żeby cierpieć, jak mówi Ś. Paweł. Cóż pan Bovary na to?
— On? skrzywiła się z pogardliwym gestem.
— Jakto? rzekł ksiądz zdziwiony, czy pan Bovary nie daje pani żadnego lekarstwa?
— Ach! odpowiedziała z westchnieniem Emma, mnieby nie ziemskiego lekarstwa było potrzeba.
Proboszcz jednak od czzsu do czasu spoglądał w stronę kościoła, gdzie chłopaki ukląkłszy popychali się łokciami i przewracali jak żołnierze z kart.
— Chciałabym wiedzieć... zaczęła.
— Czekaj-no ty, czekaj, Riboudecie! wykrzyknął duchowny gniewnym głosem, zaraz ja ci natrę uszu, ty hultaju!
A obróciwszy się do Emmy, dodał:
Strona:PL G Flaubert Pani Bovary.djvu/193
Ta strona została przepisana.