Strona:PL G Flaubert Pani Bovary.djvu/195

Ta strona została przepisana.

I jednym skokiem był już w kościele.
Chłopaki tłoczyli się koło ambony; wspinali się na ławkę kantora, otwierali mszał; niektórzy nawet zaglądali aż do konfesyonału. Proboszcz obdzielił znienacka niesfornych dzieciaków gradem policzków. Podnosząc ich za kołnierz rzucał ich na kolana na płyty kamienne, jak gdyby ich chciał tam powbijać.
— Wierzaj mi pani, rzekł powróciwszy do Emmy i rozwijając wielką bawełnianą chustkę, której jeden róg wziął w zęby, — rolnicy są bardzo pożałowania godni!
— Więcej jest takich, odparła nieśmiało.
— Zapewne! naprzykład miejscy robotnicy.
— Nie oni...
— Przepraszam panią! znałem tam biedne matki rodzin, kobiety cnotliwe, upewniam panią, prawdziwie święte niewiasty, które chleba nawet nie miały.
— Ale te, księże proboszczu, odparła Emma boleśnie usta ściskając, te, które chleba mają podostatkiem, a nie mają...
— Drzewa na zimę? podchwycił proboszcz.
— Cóż mnie to może obchodzić?