Strona:PL G Flaubert Pani Bovary.djvu/200

Ta strona została przepisana.

— Ależ ja cię upewniam że to nic, rzekł całując ją w czoło, nie dręcz się kochanko, bo sama zachorujesz?
Zabawił dłużej niż myślał u aptekarza. Chociaż nie chciał okazać mu zbytniego wzruszenia, pan Homais jednak starał się go uspokoić i dodać mu ducha. Rozmawiali o różnych niebezpieczeństwach, na jakie narażony jest wiek dziecinny i o niedbalstwie służących. Pani Homais znała to z doświadczenia, miała bowiem jeszcze na piersiach znaki od ukropu, jakim ją niegdyś oparzyła roztrzepana kucharka. To też u niej zachowane były tysiączne ostrożności. Noże nigdy nie były wyostrzone, ani posadzki nawoskowane. Okna opatrzone były kratami żelaznemi, a kominki mocnemi sztabami. Dzieci jej, pomimo swej samowoli, ruszyć się nie mogły bez dozoru; w razie najlżejszego kataru, ojciec karmił je ziółkami, a do czterech lat nosiły bezwarunkowo, wywatowane opaski na głowach. Było to, prawdę rzekłszy, dziwactwo pani Homais, mąż jej nierad był temu, obawiając się dla organów pojęcia możliwych skutków podobnego ściskania, pozwalał sobie nawet czasem powiedzieć żonie: — Czy chcesz zrobić z nich Karaibów albo Botokudosów?