Podobnie jak po powrocie z la Vaubeyssard, kiedy jaszcze kadryle dźwięczały jej w uszach, ogarniała ją ponura melancholia, czarna rozpacz. Widziała Leona większym, piękniejszym, bardziej eterycznym i czystym; chociaż z nią rozłączony, był ciągle blizko niej, a ściany jej pokoju zdawały się cień jego odbijać. Nie mogła oczu oderwać od tego kobierca po którym stąpał, od tych próżnych foteli na których siadywał. Rzeka płynęła nieustannie i falowała powoli wzdłuż ślizkiego wybrzeża. Ileż to razy przechadzali się w przy odgłosie tego samego szmeru, po kamykach mchem pokrytych. Jak miłe chwile razem przepędzali! jak przyjemne popułudnie, sami, w cienistej głębi ogrodu! On czytał na głos, z odkrytą głową, siedząc na ogrodowem krzesełku, wiatr świeży od łąki szeleścił kartkami z książki i nasturcyami altanki... Ach! on odjechał! a razem z nim znikł cały powab jej życia, jedyna nadzieja możliwej szczęśliwości! Jak mogła nie pochwycić tego szczęścia, kiedy ono się samo jej nastręczało! Czemuż go nie przytrzymała obiema rękami, choćby na klęczkach, kiedy uciekać chciało? I przeklinała sama siebie za to, że nie zachęciła miłości Leona; paliło ją pragnienie pocałunków jego.
Strona:PL G Flaubert Pani Bovary.djvu/212
Ta strona została skorygowana.