i dzwonnicą kościoła. Emma przymrużała powieki, żeby rozpoznać swój dom i nigdy nędzna mieścina, w której życie pędziła, tak małą jej się nie i wydała. Z wysokości, na jakiej się znajdowali, cała dolina wyglądała jak ogromne blade jezioro, parujące w powietrze. Kępy drzew występowały miejsami jak czarne skały; a wysokie szeregi topoli wystające po nad mgłę, przedstawiały niby nadbrzeżne skały wiatrem poruszane.
Z boku, na łące, przyćmiony blask napełniał letnią atmosferę. Ziemia, żółtawa jak sproszkowany tytoń, tłumiła stąpanie koni, które potrącały podkowami spadłe szyszki sosnowe.
Rudolf i Emma jechali skrajem lasu. Ona się od czasu do czasu odwracała unikając jego spojrzenia i wtedy widziała tylko szereg pni sosnowych, których jednostajność wzrok jej męczyła. Konie sapały. Skóra na siodłach skrzypiała.
W chwili kiedy do lasu wjeżdżali, słońce w całym blasku zajaśniało.
— Niebo nam sprzyja, rzekł Rudolf.
— Tak pan sądzisz? odparła.
— Jedźmy dalej, jedźmy! dodał.
Cmoknął językiem. Wierzchowce żwawo popędziły.
Strona:PL G Flaubert Pani Bovary.djvu/273
Ta strona została przepisana.