Strona:PL G Flaubert Pani Bovary.djvu/274

Ta strona została przepisana.

Rozwlekle paprocie zaczepiały się o strzemię Emmy. Rudolf jadąc obok niej schylał się i odczepiał je. Czasem, aby odsunąć gałęzie, tuż przy niej przejeżdżał i Emma czuła jak kolano jego ocierało się o jej nogę. Niebo jaśniało czystym błękitem. Najlżejszy wietrzyk liśćmi nie poruszał. Były tam wielkie przestrzenie kwitnącego wrzosu, całe pokłady jesiennych fijołków odbijały od gąszczu liści, które były szare, żółtawe lub czerwonawe, stosownie do gatunku drzew. Czasem dawało się słyszeć pomiędzy krzakami lekkie trzepotanie skrzydeł, lub ostry krzyk kruków odlatujących w dębinę.
Zsiedli z koni. Rudolf uwiązał obadwa wierzchowce. Emma postępowała naprzód, po mchu, pomiędzy wyjeżdżonemi kolejami.
Lecz suknia za długa przeszkadzała jej, chociaż trzymała tren jej podniesiony, a Rudolf idąc za nią wpatrywał się w białą pończoszkę, która migała pomiędzy czarnem suknem amazonki, a lakierowaną skórą bucika.
Emma stanęła.
— Zmęczona jestem, rzekła.
— Jeszcze trochę! spróbuj pani! odpowiedział. Śmiało!