Strona:PL G Flaubert Pani Bovary.djvu/277

Ta strona została skorygowana.

— O jeszcze nie! rzekł Rudolf. Nie odjeżdżajmy jeszcze. Zostań pani!
Pociągnął ją, dalej, ku małej sadzawce, gdzie wodne rośliny zielenią wodę pokrywały. Powiędłe lilie tkwiły nieruchomie pomiędzy trzciną. Na odgłos ich kroków, żaby wskakiwały do wody.
— Ja źle robię, źle robię, mówiła Emma. Szaloną jestem, że słucham słów pańskich.
— Dla czego?... Emmo! ukochana Emmo!...
— O!.. Rudolfie!.. wyrzekła przeciągle młoda kobieta, pochylając się na jego ramię.
Sukno amazonki zaczepiało się o aksamit kurtki. Przechyliła białą szyję, wydętą westchnieniem, i, zalana łzami, przez pół omdlała, twarz sobie zasłaniając... oddała się.

Wieczorne cienie zapadać zaczynały, promienie słońca padając ukośnie, w oczy ją raziły. Tu i owdzie na ziemi, pomiędzy liśćmi zeschłymi, drżały świetlane plamki, jak gdyby przelatujące kolibry piórka swoje rozsypały. Milczenie panowało wokoło, jakaś woń miękka zdawała się z drzew wydzielać. Emma czuła krew krążącą w żyłach nakształt mlecznej rzeki. I z daleka usłyszała, z po za gąszczu leśnego, krzyk jakiś