przeciągły, i niewyraźny i słuchała go w milczeniu, jak się łączył niby oddalona muzyka z ostatniemi drganiami jej poruszonych uczuć. Rudolf, z cygarem w ustach, naprawiał scyzorykiem jeden z zerwanych lejców.
Powrócili tą samą drogą do Yonville. Na błotnistej ścieżce zobaczyli ślady podków swoich koni, te same kamyki w trawie. Nic się wokoło nich nie zmieniło, dla niej wszakże, stało się cóś ważniejszego niż gdyby góry się były na inne miejsce przeniosły. Rudolf od czasu do czasu pochylał się ku niej i brał jej rękę do pocałowania.
Ślicznie wyglądała na koniu! Prosta jak trzcina i wysmukła, zarumieniona świeżem powietrzem, w różowym brzasku wieczornym.
Wjeżdżając do Yonville, zatoczyła koniem na bruku. Przyglądano jej się z okien.
Mąż, przy obiedzie, znajdował iż dobrze wyglądała; lecz ona nie zdawała się słyszeć gdy zapytał jak jej się powiodła przejażdżka; siedziała z łokciem o brzeg talerza opartym, pomiędzy dwiema świecami.
— Emmo! rzekł Karol.
— Czego chcesz?
Strona:PL G Flaubert Pani Bovary.djvu/278
Ta strona została przepisana.