liść kaktusa, zwracała na Karola ponurym ogniem płonące źrenice, jak dwie strzały wypaść gotowe. Wszystko w nim teraz drażniło ją niewypowiedzianie, jego twarz, jego ubiór, to co mówił i to czego nie mówił, cała osoba jego wreszcie. Wyrzucała sobie jak zbrodnię, dawną cnotę swoją i szczątki jej rozsypywały się pod szalonymi ciosami jej zranionej pychy. Lubowała się we wszystkich fałszywych rozkoszach tryumfującego cudzołóstwa. Wspomnienie kochanka pociągało ją z odurzającym urokiem; rzucała weń swą duszę z nowym zapałem niesioną ku temu obrazowi; a Karol wydawał się tak obcym jej życiu, tak niepodobnym i unicestwionym, jak gdyby miał umrzeć i skonał w jej oczach.
Na chodniku dały się słyszeć kroki. Karol wyjrzał i przez spuszczone zazdrostki spostrzegł doktora Caniveta, który fularem ocierał sobie spocone czoło. Homais, idąc za nim, niósł w ręku duże czerwone pudło; obadwa szli w stronę apteki.
Wtenczas Karol w przystępie czułości i zniechęcenia obrócił się do żony, mówiąc do niej:
— Uściskajże mnie choć ty!
— Dajże mi pokój! ofuknęła z gniewem.
Strona:PL G Flaubert Pani Bovary.djvu/320
Ta strona została przepisana.