Okrągła i purpurowa tarcza księżyca wschodziła w łąkę, na krańcu widnokręgu. Wznosiła się szybko pomiędzy gałęźmi topoli, które ją miejscami zasłaniały, jak czarna porozrywana firanka. Wypłynęła wreszcie jaśniejąca białością na pełne niebiosa, które swem światłem oblała i zwalniając już biegu, rzuciła na rzekę wielką białą plamę, która tysiące gwiazd błyszczących tworzyła, a to srebrne światło zdawało się wkręcać aż do dna, nakształt węża bez głowy pokrytego świetlanemi łuskami. Było to podobne do jakiegoś potwornego świecznika, z którego spływały krople stopionego dyamentu. Noc ciepła otaczała ich dokoła; liście drzew tworzyły masy cieniste. Emma z przymrużonemi powiekami, wciągała pełną piersią świeże powiewy nocy. Milczeli oboje, zatopieni w rozkosznem marzeniu. Czułość pierwszych dni, serca im zalewała, cicha i pełna jak płynąca u stóp ich rzeka, miękka jak woń lewkonij, którą wiatr do nich przynosił, rzucając we wspomnieniu ich cienie dłuższe i smętniejsze od cieni wierzb nieruchomych, na trawie wydłużonych. Czasem nocne jakie zwierzątko, jeż lub łasica, na żer wyszedłszy, liśćmi poruszało, lub dawał się słyszeć odgłos spadającej dojrzałej brzoskwini ze szpaleru.
Strona:PL G Flaubert Pani Bovary.djvu/342
Ta strona została skorygowana.