— Dla czegóż to?
— Dla czego?..
Zawahał się.
— Dla tego... że ja kochałem ciebie, Emmo!
A zadowolony że przełamał nakoniec główną trudność, Leon z pod oka badał wyraz jej twarzy.
Było to jak kiedy nagły powiew wiatru rozpędzi chmury zasłaniąc błękit nieba. Tłum smutnych myśli zasępiających piękne jej oczy zdawał się rozpierzchać; cała twarz jej promieniała.
On czekał w milczeniu. Nakoniec rzekła:
— Domyślałam się tego...
I opowiedzieli sobie wszystkie drobne wydarzenia tej przeszłości, której rozkosze i smutki w jednym wyrazie streścili. Przypominali sobie altankę z bluszczu, suknie jakie wtenczas nosiła, sprzęty jej pokoju, słowem wszystko.
— A nasze biedne kaktusy, cóż się z nimi dzieje?
— Zmarzły przeszłej zimy.
— Ach! ileż razy o nich myślałem! Widziałem je zawsze jak dawniej, kiedy w letnie poranki słońce oświecało zazdrostki... a twoje, pani ramiona migały pośród kwiatów.
— Biedny przyjacielu! rzekła podając mu rękę.
Strona:PL G Flaubert Pani Bovary.djvu/404
Ta strona została przepisana.