ściami szyb. Lecz odbicie malowideł, łamiąc się na brzegach marmuru, tworzyło dalej, na płytach, niby różnobarwny kobierzec. Światło ze dworu wpadało do wnętrza kościoła trzema wielkiemi smugami, przez trzy otwarte portyki. Od czasu do czasu zakrystyan przechodził w głębi przyklękając ukośnie przed wielkim ołtarzem, z pośpiechem mocno zajętych nabożnisiów. Kryształowe żyrandole wisiały nieporuszone. Na chórze płonęła srebrna lampa, a z bocznych kaplic, z ciemnych części kościoła dochodził czasem niby szmer westchnień, wraz z odgłosem zamykanej kraty, powtarzanym przez echa wysokich sklepień.
Leon przechodził się miarowym krokiem pod ścianami. Nigdy życie tak pięknem mu się nie wydawało. Ona miała przyjść niebawem, śliczna i wzruszona, oglądając się czy kto za nią nie idzie, w sukni z falbanami, szczupłych bucikach, ze złotą lornetką na szyi, przesiąkła całym tym wykwintem, którego jeszcze nie zakosztował, w całym nieodpartym uroku cnoty, która ulega. Kościół, jak olbrzymi buduar, otaczał ją do koła, sklepienia pochylały się aby w cieniu przyjąć wyznanie jej miłości; wysokie okna błyszczały
Strona:PL G Flaubert Pani Bovary.djvu/413
Ta strona została skorygowana.