Na wybrzeżu włóczył się zawsze pośród wozów niewidomy biedak ze swym kijem. Pęk łachmanów bez nazwy okrywał jego ramiona; stary pogięty filcowy kapelusz w kształcie grzyba twarz mu zasłaniał; lecz kiedy go zdjął, spostrzegano w miejscu powiek, dwie ziejące zakrwawione wklęsłości. Czerwone strzępy ciała zwieszały się nad niemi, i spływała z nich ciecz, która krzepła w postaci zielonkowatych kropek po całym nosie, którego czarne otwory charkały ohydnie. Chcąc przemówić, przechylał głowę z idyotycznym śmiechem, — wtenczas sine jego źrenice, kołując ciągłym ruchem, uderzały ku skroniom w brzegi żywych ran.
Biegnąc za powozami, śpiewał piosnkę:
Często w dzień gorący letni,
O miłości marzy dziewczę...
Reszta piosnki mówiła o ptakach, słońcu i zieloności.
Czasami zjawiał się nagle za Emmą, z odkrytą głową. Cofała się na ten widok z okrzykiem. Hivert szydził z niego. Namawiał go, żeby sobie najął barak na jarmarku Ś. Romana, lub go zapytywał śmiejąc się, co porabia jego dobra przyjaciółka.