ła, dyszała jak gdyby piersi jej pęknąć miały. Nagle w uniesieniu bohaterskiem, które ją prawie szczęśliwą uczyniło, zbiegła pędem ze wzgórza, przebyła szybko kładkę, ścieżkę, ulicę drzewami wysadzoną, rynek i stanęła przed apteką.
Nikogo w niej nie było. Już chciała wejść, lecz na odgłos dzwonka mógł ktokolwiek nadejść; wstrzymując przeto oddech, macając po ścianie, wsunęła się za baryerkę, i postąpiła aż na próg kuchni, gdzie paliła się postawiona na kominku świeca. Justyn wynosił właśnie półmisek.
— Ach, jedzą obiad. Zaczekajmy.
Chłopak powrócił. Zastukała w szybę. Wyszedł.
— Klucz! daj mi klucz od góry, gdzie są...
— Jakto?
I patrzył na nią, zdumiony bladością jej twarzy, która odbijała swą białością na czarnem tle nocy. Wydała mu się nadzwyczajnie piękną, i wspaniałą jak duch ciemności; nie pojmując czego chciała, przeczuwał coś strasznego.
Ona jednak powtórzyła prędko, przytłumionym i miękkim głosem:
— Chcę tego klucza! daj mi go!
Strona:PL G Flaubert Pani Bovary.djvu/541
Ta strona została przepisana.