patrzał z rozkoszą jak promienie słońca muskały różowa jej policzki, przez pół zasłonięte bandażykami nocnego czepeczka. Oczy jej widziane tak z blizka, wydawały mu się większemi, osobliwie kiedy kilkakrotnie otwierała budząc się ociężałe powieki, czarne w cieniu a szafirowe przy świetle dziennem; oczy te miały jak gdyby pokłady kolejnych barw ciemniejszych w głębi, a coraz jaśniejszych ku powierzchni emalii. Własne jego oko tonęło w tych głębiach, i widział się w nich w miniaturze aż do ramion, z fularem na głowie i otwartą u szyi koszulą. Wstawał. Ona wyglądała za nim oknem kiedy wyjeżdżał; oparta na łokciu wychylała się z pomiędzy dwóch wazoników lewkonii, okryta fałdzistym penioarem. Karol już na ulicy przypinał sobie ostrogi, ona rozmawiała z nim z góry, zrywając ząbkami kwiatek lub listek który mu rzucała, a który kręcąc się w powietrzu i polatując jak ptaszek przyczepiał się wreszcie do splątanej grzywy starej siwej klaczy, stojącej u drzwi nieruchomie. Karol wsiadłszy na konia posyłał jej od ust pocałowanie, ona odpowiadała kiwnięciem głowy, zamykała okna — odjeżdżał. I jechał sobie gościńcem, który w nieskończoność ciągnął swoją długą
Strona:PL G Flaubert Pani Bovary.djvu/59
Ta strona została skorygowana.