Ci ludzie zwoływali się wzajemnie do przyjmowania starszyzny.
Na płytach kamiennych, przygarbione jak stinksy, spoczywały lwy olbrzymie, żywe symbole niszczącego słońca, drzemały one z napół przymkniętemi oczyma, a rozbudzone odgłosem mowy i kroków podnosiły się z powagą, zbliżając się do starszyzny, która im była znana z ubiorów, witały ją posępnym mrukiem. Oddech lwów wzruszał płomienie pochodni, zgiełk się powiększał, drzwi zamykano, kapłani się rozchodzili a dygnitarze nikli pod kolumnami tworzącemi ciemny przysionek świątyni
Kolumny te były ustawione w taki sposób, iżby ich regularne i wyrachowane szeregi oznaczały perjod czasu, wyrażający lata, miesiące i dnie, a dotykały ścian przybytku. Tam członkowie senatu składali swe laski z rogu jednorożca, gdyż prawo karało śmiercią każdego, ktoby przybył na posiedzenie z jakąkolwiek inną bronią. Niektórzy mieli odzież rozdartą u dołu i bramowaną purpurowym galonem, jako dowód, iż opłakując zgon krewnych swoich, nie szczędzili sukien. Inni nosili brodę ukrytą w woreczku z fioletowej skóry przywiązanym dwoma sznurkami do uszu. Wszyscy witali się wzajemnym uściskiem, a otoczywszy Hamilkara, składali mu życzenia z czułością niby braterską. Ludzie ci wogóle byli dość niskiego wzrostu, z nosami zakrzywionemi jak u posągów assyryjskich. Niektórzy, odznaczając się czerstwemi policzkami, roślejszą postacią i cienkiemi nogami, zdradzali pochodzenie afrykańskie z plemienia koczowniczego. Jedni, którzy spędzili życie za kantorami, mieli twarz wybladłą, drudzy zaś przechowali w obliczu jakąś surowość pustyni. Nieznane kłejnoty błyszczały na palcach ich rąk spalonych słońcem. Rozróżnić można było żeglarzy po chwiejącym chodziei
Strona:PL G Flaubert Salammbo.djvu/131
Ta strona została przepisana.