Strona:PL G Flaubert Salammbo.djvu/206

Ta strona została przepisana.

cisków spadał na namioty. Wzniesiono galerje plecione z sitowia, aby odbijać te ciosy. Kartagińczycy obwarowali się silnie, nie poruszając z miejsca. Słońce każdego dnia, oświetlając wzgórze, głąb wąwozu zostawiało w cieniach. Wokoło szare osłony z ziemi sypane wznosiły się coraz wyżej; na nich kamienie mchem okryte, a nad tem wszystkiem wyjaśnione niebo roztaczało się gładkie i zimne na pozór, niby kopuła metalowa.
Hamilkar był już tak oburzony na Kartaginę, że uczuwał chęć połączenia się z barbarzyńcami, aby ich prowadzić na nią. Powoli wszyscy posługacze, markietani, niewolnicy nawet, zaczynali szemrać, a tutaj ani lud, ani Wielka Rada nie dawali żadnej nadziei pomocy. Położenie było tem nieznośniejsze, iż trzeba było spodziewać się jeszcze gorszych następstw.


Kartagina na wieść o klęsce uniosła się gniewem i niechęcią. Byliby mniej nienawidzili suffeta, gdyby był został zwyciężony na początku. Lecz teraz brakowało czasu i pieniędzy, aby zaciągnąć nowych jurgieltników. A gdyby nawet można było zebrać w mieście jeszcze żołnierza, to nie znalezionoby czem go uzbroić, albowiem Hamilkar zabrał wszelką broń i nie miałby kto dowodzić, bo najlepsi dowódcy byli przy nim. Ludzie przysyłani od suffeta rozbiegali się po ulicach wołając: „pomocy!“ Wielka Rada rozkazała uprzątnąć ich skrycie. Niepotrzebnie się jednak obawiali, bo wszyscy w mieście oskarżali Barkasa o zbytni upór w prowadzeniu wojny. Powinien był po pierwszem zwycięstwie zaraz wytępić całkiem jurgieltników. Poco mu było pustoszyć okolice? Tyle nadaremnych ofiar! Patrycjusze żałowali składek czternastu szekeli, Syssyci swoich dwustu dwudziestu trzech tysięcy kikarów złota. Ci