Latarnia morska z przylądka Hermeum przybladła. Na szczycie zaś Akropolu w cyprysowym gaju, rumaki Eschmuna, bijąc kopytami o marmurową posadzkę, wesołem rżeniem witały przybycie słońca... Ukazało się ono nakoniec, a Spendius podnosząc ręce wydał okrzyk.
Wszystko zajaśniało purpurową barwą, jak gdyby Bóg, rozdzierając swe łono, wylał na Kartaginę potok złotego deszczu z żył swoich. Woddali błyszczały świecące dzióby okrętów. Dach Khamona i głębie otwartych świątyń skąpały się w promieniach słońca, wozy przybywały ze wsi turkocąc po kamieniach ulic.
Obładowane wielbłądy postępowały zwolna. Na placach bankierowie i handlarze rozpinali opony swych sklepów, bociany podlatywały w powietrze, białe zasłony powiewały z wiatrem. W gajach Tanity słychać tamburino poświęconych niewiast a na szczycie Mappalów piece, wypalające gliniane trumny, zaczęły buchać kłębami dymu.
Spendius wychylił się z balkonu i wzruszony powtarzał: — Ach panie, pojmuję dlaczego pogardziłeś rabunkiem pałacu.
Matho zbudzony dźwiękiem tego głosu, zdawał się go nie rozumieć. A Spendius mówił dalej:
— Jakie skarby tutaj. A ludzie władający tem wszystkiem nie mają przecież żelaza na obronę swoją.
Potem wskazując ręką kilku żebraków błądzących po piaszczystej tamie i zbierających pyłek złota, zawołał:
— Patrz! Rzeczpospolita jest podobna do tych nędzarzy, przygarbiona nad brzegiem oceanu, zanurza w jego głębiach swe chciwe ramiona, a szum bałwanów tak ją zagłusza, iż nie słyszy przybywającego despoty.