Strona:PL G Flaubert Salammbo.djvu/231

Ta strona została przepisana.

Wielka wrzawa tłumów go napełniała; ogniska rozpalone pod zawieszonemi kociołkami purpurowym blaskiem oświecały niektóre miejsca, zostawiając inne w tem głębszej ciemności. Rozlegały się krzyki, nawoływania; konie przywiązane tworzyły długie szeregi między namiotami, które były różnych kształtów: okrągłe, kwadratowe, ze skóry lub płótna, szopy z trzciny plecione i jamy grzebane w piasku podobne do tych, jakie sobie robią psy. Żołnierze zwozili faszynę, inni podparłszy się na łokciach, odpoczywali, lub przewracając się na matach, zasypiali spokojnie. Koń Salammbo deptał po nich, albo ich przeskakiwał.
Widząc te dzikie postacie, dziewica przypomniała sobie, że kiedyś już one były jej znane, tylko dziś brody mieli dłuższe, twarze czarniejsze i głosy chrypliwsze. Matho, idąc przed nią, usuwał ich z drogi znakami swojej ręki wysuniętej z pod czerwonego płaszcza. Niektórzy całowali jego ręce, inni chyląc się do ziemi przystępowali, pytając o rozkazy, gdyż istotnie teraz Matho był jedynym i rzeczywistym wodzem barbarzyńców. Spendius, Autharyt, Narr-Havas, byli zniechęceni całkiem, on jeden zachował jeszcze odwagę i stałość taką, że mu ulegano.
Salammbo, postępując za nim przebyła cały obóz; namiot Mathona bowiem był na końcu o trzysta kroków tylko od szańców Hamilkara. Zauważyła na prawo szeroki rów i zdało jej się, że jakieś twarze wyglądają z jego głębi, opierając się o brzeg, jakgdyby to były głowy pościnane. Jednakże oczy w tych głowach poruszały się, a z ust na wpół otwartych wychodziły jęki i słowa w mowie punickiej.
Dwuch negrów, trzymając pochodnie, stało przy drzwiach namiotu. Matho uchylił płótna i ona weszła za nim. Był to namiot obszerny, z matą rozrzuconą