— Nie, — odrzekł smutno Matho — przekleństwo Molocha ciąży nademną, poczułem je i widziałem czarnego barana, cofającego się w głąb świątyni. A oglądając się wkoło: „a ona gdzie?” — wyszeptał.
Spendius zrozumiał, jaka niespokojność miota młodzieńcem i nie śmiał więcej mówić.
Tymczasem w ogrodzie dogorywały drzewa dymiące zczerniałemi gałązkami, trupy małp napół spalone padały od czasu do czasu pomiędzy półmiski, pijani żołnierze chrapali głośno, leżąc obok pomordowanych a ci, którzy nie spali, spuścili głowy olśnieni blaskiem dnia.
Słonie przesuwały zakrwawione trąby pomiędzy palami ogrodzenia. W rozwartych spichrzach widać było rozsypane wory pszenicy a przed bramą pełno nagromadzonych przez barbarzyńców wozów, i pawie, siedząc na cedrach, roztaczały swe wspaniałe ogony. Tymczasem Matho nieruchomy, bledszy jeszcze niż przed chwilą, oparty łokciami o balkon patrzył w horyzont. Spendius wychyliwszy się, chciał zobaczyć za czem tak wzrok wojownika gonił i dojrzał punkt kręcący się w kurzawie na drodze Utyckiej. Był to wóz zaprzężony w dwa muły popędzane przez niewolnika.
Na wozie siedziały dwie kobiety. Grzywy mułów ujęte w siatkę z pereł niebieskich, wedle perskiej mody, powiewały w powietrzu wraz z białemi zasłonami kapłanek. Spendius poznawszy je, stłumił okrzyk.