kar, nie dbając o otrzymanie placu boju, oddalił się niedaleko na wzgórze panujące nad obozem barbarzyńców.
Stąd można było rozpoznać rodzaj koczowisk po ich oszańcowaniach. Wielki zbiór popiołów czarnych dymił na miejscu Libijczyków, ziemia pokopana wyglądała jak falujące morze, a namioty z porozrywanego płótna przedstawiały się niby okręty porozbijane o skały. Dziryty, widły, trąbki, drzewca, żelazo, miedź, słoma i odzież porozrzucane walały się między trupami; tu i owdzie pocisk zapalony gasł wśród stosów bagaży. Ziemia cuchnęła, zasłana pancerzami, a pośród tych wznosiły się pagórki z zabitych koni, widzieć się dawały poodrywane nogi w sandałach, ręce w misiurkach i głowy w kaskach przypiętych do podbródka toczyły się jak kule; czupryny pozaczepiane na tarninie, albo w krwawych bagniskach, słonie z rozszarpanemi wnętrznościami dyszały przywalone wieżami. Grunt przepełniony był wilgocią, jakkolwiek deszcz oddawna nie padał a mieszanina trupów zaściełała całą górę od spodu do samego wierzchołka.
Ci, którzy żyli jeszcze, byli również nieruchomi jak polegli. Zgromadzeni w grupach niejednostajnych, spoglądali nieruchomi i osłupiali.
Na końcu długiej łąki jezioro Hippo-Zaryt błyszczało od promieni zachodzącego słońca; na prawo skupione domy białe wyglądały z poza opasujących je murów...
Barbarzyńcy z podpartą na ręku brodą wzdychali, myśląc o ojczystych krajach. Obłok szarej mgły zapadał wokoło. Wiatr wieczorny wionął i wszystkie piersi lżej odetchnęły, a stopniowo ze wzrastającą świeżością powietrza można było widzieć robactwo opuszczające zastygłe trupy i kryjące się w ciep-