Strona:PL G Flaubert Salammbo.djvu/286

Ta strona została przepisana.

lecąc na szańce. Las pik, lanc, dzirytów i mieczy je„żył się u stóp wałów. Nieprzyjaciele zaczęli wdzierać się na mury: zaczepiono drabiny i wkrótce głowy barbarzyńców ukazały się pośród strzelnic. Belki, utrzymywane przez liczne dłonie, waliły w bramy, a w miejscach, gdzie zabrakło tarasu, jurgieltnicy przybywali w ściśniętych kohortach tym porządkiem, iż pierwszy szereg był całkiem przygarbiony, drudzy ze zgiętemi kolanami i tak. dalej, aż do ostatnich, którzy szli zupełnie wyprostowani. Gdzieindziej zaś, chcąc się dostać wgórę, najwyżsi postępowali na czele, najniżsi wkońcu, a wszyscy prawą ręką wspierali na kaskach swe puklerze, jeden koło drugiego tak ściśle, że tworzyli jakby zbiorowiska olbrzymich żółwi. Pociski zesuwały się po tej twardej skorupie.
Kartagińczycy rzucali kamienie młyńskie, kadzie, beczki, łóżka, wszystko, co tylko zdolne jest gnieść swym ciężarem. Niektórzy czatowali w rozpadlinach muru z przygotowaną siecią, a kiedy się zjawił barbarzyniec, oplątywano go tak, że szamotał się jak ryba. Burzyli sami strzelnice, a odłamy muru staczały się, tworząc oślepiający kurz; katapulty z tarasu, bijąc jedne naprzeciw drugim, roztrzaskiwały się nawzajem i rozlatywały w tysiącznych kawałkach na walczących, niby deszcz gruby. Wkrótce dwa tłumy tworzyły niby jeden wielki łańcuch ciał ludzi, którzy gnietli się wzajem jak szermierze. Mordowano się okropnie. Kobiety zwieszone ze strzelnic wyły przeraźliwie, chwytano je za welony, a białe ich łona świeciły pomiędzy czarnemi ramionami negrów zatapiających w nich sztylety. Trupy ściśnięte w tłoku nie upadały, lecz wsparte o swych towarzyszy, trzymały się czas jakiś prosto z przewróconemi oczyma. Niektórzy z roztrzaskanem czołem kiwali głowami jak niedźwiedzie, z otwartemi do krzyku ustami stali