Strona:PL G Flaubert Salammbo.djvu/289

Ta strona została przepisana.

strzaskał się na murze, wtedy wyjął on, swój wielki topór a rzucając nim wtył i naprzód, płatał Kartagińczyków jak trzodę owiec. Musieli mu ustępować z drogi wszyscy, aż się dostał do drugiego obwodu pod Akropol; — tutaj szczątki spadające zgóry zaściełały stopnie, wyrównywając je z murem wałów; Matho wśród tych gruzów odwrócił się, przywołując swych towarzyszy. Widać było ich kity, jak wśród tłumów kręciły się i nikły; wódz, posunąwszy się ku nim, został otoczony wieńcem ich czerwonym, porwany wpół i uniesiony aż poza szańce w miejsce, gdzie się wznosił wysoki taras.
Wtedy wydał rozkaz a wszystkie puklerze zostały wzniesione i oparte na kaskach, on skoczył na nie, starając się zaczepić o co, aby wejść do Kartaginy; potrząsał swym straszliwym toporem i biegał po tych puklerzach podobnych do bałwanów z bronzu, niby na falach bóg morza ze swoim trójzębem.
W tymże czasie człowiek w białej szacie przechadzał się po szańcach niewzruszony i obojętny na widok otaczającej go śmierci. Czasami przykładał on rękę prawą do oczu, widocznie upatrując kogoś. Wódz barbarzyńców zbliżał się ku niemu, nagle źrenice tego człowieka zabłysły, śniada twarz drgnęła i wznosząc wgórę wychudłe ramiona, zaczął wywoływać przekleństwa...
Matho nie mógł ich dosłyszeć, lecz poczuł w swojem sercu wpływ tego strasznego dzikiego wejrzenia i mimowoli wydał ryk, potem rzucił na Schahabarima swój wielki topór, żołnierze puścili się ku niemu a barbarzyniec, — nie widząc go, upadł wycieńczony. Jednocześnie dał się słyszeć huk ogromny wraz z brzmieniem chrapliwych głosów śpiewających jakieś pieśni.