ciągnący je na dół podnosili ręce bożyszcza, które zbliżały się ku sobie i zatrzymywały około brzucha. Instrumenty zamilkły i ogień zaczął pałać.
Kapłani Molocha przechadzali się po postumencie, spoglądając na tłum.
Trzeba było ofiary osobistej, poświęcenia się dobrowolnego, któreby wywarło wpływ na drugich. Lecz dotąd nikt się nie zjawiał i siedm alei wiodących do drzwiczek przy kolosie były zupełnie puste. Wtedy dla zachęcenia ludu księża wyjęli z za pasów swoich szydła i zaczęli niemi kaleczyć sobie twarze. Wprowadzono następnie w okrąg poświęcających się derwiszy; rzucono im straszliwe narzędzia, z których każdy wybierał dla siebie torturę. Zagłębiali tedy rożny w swych łonach, przerzynali sobie policzki, wciskali korony z cierni na głowy, a potem, biorąc się za ręce, otaczali dzieci, tworzyli drugie koło ścieśniające i rozszerzające się do woli. Przybywszy do balustrady, cofnęli się wtył i znowu tak samo zaczynali, ściągając do siebie tłum wabiony tym szalonym ruchem, krwią i krzykiem; powoli ludzie zaczęli się pokazywać na drożynach, rzucano w ogień perły, złote wazy, czary, pochodnie i bogactwa całe; ofiary stawały coraz świetniejszemi i liczniejszemi... Nakoniec jeden człowiek się posunął... człowiek ten blady i straszny rzucił dziecię... Ujrzano w rękach kolosu maleńką masę, która znikła w ciemnym otworze. Kapłani pochylili się na brzeg postumentu, zabrzmiał śpiew nowy, głoszący rozkosze śmierci i zmartwychwstanie w wieczności.
Ofiary wstępowały zwolna i niby dym wznoszący się wgórę, zdawały się niknąć w okłokach. Dzieciny nie ruszały się z miejsca; były powiązane za ręce i za nogi w kostkach, a gęsta draperja, osłaniając je, nie
Strona:PL G Flaubert Salammbo.djvu/307
Ta strona została przepisana.