się wokoło, nazywali lwa konsulem i obywatelem rzymskim, rzucali kamyki w oczy jego, odganiając komary.
Lecz o sto kroków dalej ujrzeli dwa jeszcze, a potem nagle długi szereg krzyży unoszących na sobie takie lwy. Jedne nie żyły oddawna, tak że na drzewie trzymały się tylko szczątki ich szkieletów, inne w połowie obdarte straszyły wykręconą przeraźliwie paszczą.
Były między niemi lwy tak olbrzymie, że drzewo krzyża zgięte pod ich ciężarem kołysało się z wiatrem, a nad głowami wzlatywały gromady kruków niezatrzymujących się jednak nigdy. To była zemsta wieśniaków kartagińskich; oni to, gdy zdołali ująć dzikie zwierzę, sądzili, że tym przykładem odstraszą innych. Barbarzyńcy na ten widok przestali żartować, myśląc ze zdumieniem:
— Cóż to za naród, który się zabawia krzyżowaniem lwów!
Tymczasem w armji, pomiędzy ludźmi północy osobliwie, zaczęły wzrastać niepokoje; byli strwożeni i chorzy. Pokaleczyli sobie ręce kolcami aloesu, zjadliwe moskity brzęczały im za uszami, dyzenterje zaczęły się pokazywać. Przykrzyło się wszystkim, iż tak długo nie mogą doczekać się widoku Sikki. Przytem była obawa, żeby nie zabłądzić w pustej krainie piasków i straszydeł. Wielu nawet nie chciało iść dalej, ale wracało do Kartaginy. Nakoniec siódmego dnia pochyłą drogą z góry skręcili nagle na prawo i ujrzeli linję murów przypartą do białych skał i łączącą się z niemi.
Wtedy i miasto całe pojawiło się ich oczom. Na murach widać było zasłony białe, niebieskie, żółte, powiewające w różowej barwie wieczoru. To kapłanki Tanity, które biegły na przyjęcie mężczyzn. Stały rzędem na szańcach, uderzając w tamburina, dźwięcząc
Strona:PL G Flaubert Salammbo.djvu/32
Ta strona została przepisana.