zawszy łańcuchami samców w pewnej odległości jednego od drugiego, puścił wszystkich w ów wąwóz. Znajdowały się one tam w chwili, kiedy przybył człowiek wysłany z Kartaginy dla sprawdzenia, co pozostało jeszcze z barbarzyńców. Na całej przestrzeni obwarowanej równiny, lwy i trupy razem spoczywały. Ciała nieżywych tarzały się wraz z rynsztunkami i odzieżą. Prawie wszystkim brakowało twarzy lub ręki; niektórzy jednak wydawali się nietknięci jeszcze; inni wyschli do szczętu, okurzone czaszki uwięzione były w hełmach, nogi bez ciała wysuwały się z nagolenników; szkielety nosiły jeszcze płaszcze, a kości oczyszczone słońcem, tworzyły błyszczące plamy na piasku
Lwy przyległy piersią na ziemi, z wyciągniętemi łapami, przymykając powieki, olśnione dziennym blaskiem, odbijającym się o białe skały. Inne, przykucnąwszy na zadzie, spoglądały nieruchomo przed siebie, lub też na pół osłonięte swemi olbrzymiemi grzywami, zasypiały zwinięte w kłębek; a wszystkie wyglądały niby zniechęcone, znudzone, pobite. Były równie nieruchome jak trupy i skały. Noc zapadała, a niebo na zachodzie pokryło się czerwonością. Wśród jednego ze stosów zaścielających równinę, podniosła się jakaś postać, niby widmo. Na ten widok jeden ze lwów zbliżył się, rysując swe potworne „kształty czarnym cieniem na szkarłatnem odbiciu nieba. Kiedy przystąpił do człowieka, powalił go jednym zamachem łapy, a padłszy na brzuch, końcami swych szponów wyciągał zwolna wnętrzności.
Nakoniec rozwarł wielką paszczę i wydał długi ryk, którego echa odbiły się w górach, i który zginął w pustyni...
Nagle drobny piasek posypał się zgóry, dał się słyszeć odgłos spiesznych kroków, a od strony utwo-