kłość ludu wybuchała, srożąc się coraz bardziej; łańcuchy zbyt wyprężone groziły zerwaniem. Gmin nie czuł razów niewolników odpychających go; wszystkie otwory w murach ścian zatłoczone były głowami.
Nie mogąc dosięgnąć nienawistego wroga, obrzucano go obelgami.
A były to obelgi straszliwe, dzikie, sprośne, połączone z urąganiem ironicznem i złorzeczeniami; a jakgdyby za mało ponosił obecnych męczarni, zwiastowano mu straszniejsze jeszcze kary w wieczności.
Głuche wycie zapełniało Kartaginę; z jakąś bezmyślną głupotą powtarzano bezustanku jedną sylabę, jeden dźwięk dziki, wściekły... Od ziemi do szczytu murów drżał lud nagromadzony... i z dwuch stron ulicy zdawał się zbliżać i porywać potępionego w swe olbrzymie ramiona, dusząc go w powietrzu.
Wtedy Matho przypomniał sobie, że kiedyś doznawał już podobnego uczucia. Ten sam tłum na tarasach, też spojrzenia i tenże gniew go ścigał; ale wtedy uchodził wolny, wszyscy ustępowali, bo bóstwo go chroniło. Wspomnienie tej chwili, uprzytamniając się jego pamięci, przygnębiało umysł.
Widma jakieś jawiły się przed nim, miasto wirowało ponad głową, krew płynęła z rany po biodrach, poczuł, że śmierć następuje... kolana się zgięły i upadł zwolna na płyty.
Ktoś z tłumu przyniósł belkę drewnianą, z trójnoga stojącego w przysionku świątyni Melkarta, rozpaloną do czerwoności węglami. Wyciągając ją przez łańcuchy, dotknął rany umierającego... Ciało zaczęło się skwarzyć, wycie ludu zagłuszyło jęk boleści. Nieszczęśliwy porwał się z miejsca.
Jednakże o sześć kroków dalej powtórnie upadł, dalej po raz trzeci i czwarty, a za każdem razem trzeźwiono go tymże samym okropnym środkiem.