ukryty w tajnikach świątyni starożytny posąg ze wspaniałym płaszczem, od którego zależeć miały losy Kartaginy, wiedzieć bowiem należy, iż nie umiano rozróżniać bóstwa samego od jego wizerunku, a patrzeć na wizerunek, dotykać go, znaczyło niejako odebrać bogu część jego przymiotów, wywierać na nim pewien rodzaj panowania.
Salammbo odwróciła się nagle, gdyż rozpoznała dźwięki złotych dzwonów, które Schahabarim nosił u brzegu dolnego swej szaty. Wszedł on na schody, u progu zaś tarasy zatrzymał się, złożywszy na krzyż ręce. Zapadłe oczy jego błyszczały jak lampy grobowe, wychudła długa p ostać chwiała się w lnianej sukni spadającej na dół ciężarem dzwonków uderzających o pięty kapłana. Członki tego człowieka były wątłe, schudzone, czaszka ukośna, broda śpiczasta, skóra zdawała się być zimną jak kamień w dotknięciu, twarz zaś jego żółtą poorały głębokie zmarszczki, jakby ją ściągnąć chciały w jedno uosobienie jednego pragnienia, jednej wiecznej tęsknicy.
Takim był arcykapłan Tanity, ten, który był wychował Salammbo.
— Mów, czego chcesz! — rzekł.
— Oczekiwałam cię, abyś dotrzymał to, coś mi już prawie przyobiecał... — Wyszeptała, zmieszała się, poczem mówiła prędko:
— Czemu ty mną pogardzasz, ażaliż zapomniałam o jakich przepisach? Mistrzem moim jesteś i powiedziałeś mi, że nikt tak jak ja nie zna się na rzeczach boskich, a przecież widzę jasno, że są jakieś tajemnice, których ty wypowiedzieć nie chcesz. Jestże to prawda, o ojcze?
Schahabarim przypomniał sobie rozkazy Hamilkara i odpwiedział:
— Nie, ja już niemam czego cię uczyć.
Strona:PL G Flaubert Salammbo.djvu/56
Ta strona została przepisana.