Strona:PL G Flaubert Salammbo.djvu/87

Ta strona została przepisana.

towe gwiazdy rozsiane były po długiej błękitnej szacie, a długie łańcuchy przywiązywały tę postać do ściany,
Matho powstrzymał okrzyk, szepcąc tylko: — To ona — to ona.
Spendius ujął lampę, żeby rozświecić przestrzeń.
— Ach zdrajco, — mruczał Libijczyk, jednakże szedł za nim.
Miejsce, w którem się znajdowali, zawierało w sobie czarno malowane wyobrażenie niewiasty... Nogi spadały przez całą wysokość ściany. Korpus zajmował przestrzeń sufitu. Ze środka zwisało na cienkiej nici olbrzymie jaje, a głowa przechodziła przez drugą Ścianę aż na pochyłe płyty posadzki, w które ta potworna postać wpinała swoje palce.
Ażeby się rozejrzeć lepiej, dwaj bezbożnicy odchylili nieco dywanowych obić, lecz wiatr zawiał i światło im zagasło.
Wtedy błądzili znowu wśród długich architektonicznych zakrętów, aż poczuli coś szczególnie miękkiego pod stopami. Małe iskierki migotały po ziemi tak, że mogłoby się zdawać, iż stąpają wśród rozrzuconych jarzących węgielków. Spendius dotknął posadzki i rozpoznał, że była starannie wysłana rysią skórą. Jednocześnie uczuli rodzaj grubego sznura, który wilgotny i zimny prześlizgał się pod ich nogami. W tejże chwili blade światło poranku, wpadające przez otwory w ścianach, dozwoliło rozpoznać wielkiego czarnego węża, który się zwinął i zniknął.
— Uchodźmy! — wykrzyknął Matho. — Ona tu przebywa, przeczuwam jej obecność.
— Ależ nie, odrzekł Spendius — świątynia jest zupełnie próżną.
Wkrótce olśniewające światło zmusiło ich spuścić powieki; spostrzegli wtedy z przerażeniem około sie-